Jako chłopak z nizin przed górami czuję respekt. Św. Jure (1762 m.n.p.m), najwyższy szczyt gór Biokovo oraz drugi najwyższy w Chorwacji, okazał się łaskawy. Pozwolił mi wjechać na sam czubek dając piękne widoki, super pogodę i atrakcje w postaci fauny i flory, no dobra, głównie fauny. A było to tak…
Wjazd na szczyt od budki, gdzie kupuje się bilety do parku narodowego Biokovo liczy 23 km. Ja jednak zacząłem znacznie niżej, niemal od poziomu morza. Piszę niemal, bo w sezonie znaleźć miejsce postojowe nawet przed 5 rano na nabrzeżu jest trudne. Auto zostawiłem więc na parkingu przy trasie przed Podgórą – miejscowością położoną obok Makarskiej, z której prowadzi jedna z dwóch dróg na Św. Jure. Kilka kilometrów płaską szosą pozwoliło rozgrzać nogi przed podjazdem. Z głównej szosy prowadzącej do Makarskiej skręcam w prawo, zgodnie z oznakowaniem. Od razu rozpoczynają się serpentyny ułatwiające zdobycie wzniesienia. Szybko zmieniam przełożenia na niemal najlżejsze. Staram się jechać spokojnie. Przede mną ponad 30 km jazdy w górę. Mijam parę Chorwatów na MTB. Krzyczą „ciał” – kolaże tu pozdrawiają się, niezależnie od języka w jakim mówią. Moja szosa zdecydowanie lepiej radzi sobie na asfaltowym podjeździe. Minę ich jeszcze raz, w dwóch trzecich odległości do szczytu, gdy ja będę już zjeżdżał.
Pnę się do góry. Wąska, kręta droga prowadzi przez wieś. Widoki już robią wrażenie. Jest po 5 rano. Mimo to temperatura około 29 st. C. Jeszcze kilka ostrych zakrętów i dojeżdżam do wjazdu do parku. Opłata 35 Kun. Mam banknot o wysokim nominale. Strażnik pyta mnie o narodowość. Gdy mówię, że Polak, pozwala wjechać i prosi o zapłatę po powrocie. Budzimy takie zaufanie?
Ruszam, ale ostry podjazd utrudnia wpięcie się buta w zatrzaski. Trzy nieudane próby. Czuję, jak siedzący za mną strażnicy patrzą na mnie z politowaniem. Za czwartym razem poszło. Startuję, jak rakieta i pędzę całe… 12 km/h.
Przede mną jeszcze 23 km. Jedzie się dobrze. Początek prowadzi przez las. Piękny zapach rozgrzanych sosen. Wyprzedzają mnie pierwsze auta z turystami. Zastanawiam się czy powinienem już wrzucić najwyższe przełożenie. Jest ostro w górę, a ja lubię mieć świadomość, że najwyższe przełożenie zostawiam na najgorsze. Trudno, psychologia, psychologią, a podjechać trzeba. Wrzucam na „jedynkę” i kręcę. Gdy robi się łagodniej zrzucam na dwójkę, czasem nawet trójkę… Wjazd na Jurka to test nowego siodła. Wiem, że to głupota na taką trasę wziąć niesprawdzone siodło, ale zabrałem imbusa (sic!) w razie koniecznej regulacji. I Całe szczęście. Już czuje jak kluczowe części mojego ciała drętwieją. Na pierwszym możliwym wypłaszczeniu – całe 4 metry względnego poziomu, zsiadam z roweru i opuszczam przód siodła. Pomogło. Na szczyt wjeżdżam już bez żadnych dolegliwości z okolic siedzenia. Tymczasem skończył się las. Zaczęły się skały. Droga pnie się zboczem, co chwilę zakręcając. Niektóre odcinki dają w kość, ale „noga jest” i jedzie się dobrze, choć żmudnie. Popijam regularnie wodę. Czas też na pierwsze gryzy banana. Po pewnym czasie podjazd robi się łagodniejszy. Za to pogorszył się asfalt. Zmienił się też nieco krajobraz. Nie widzę już morza. Na lewo i prawo białe skały porośnięte trawami i niskimi drzewami. Widać niewielkie dolinki. Po lewej stronie mijam coś w rodzaju karczmy. Zamknięta o tej godzinie. Pojawiają się pasterskie, kamienne chaty. Droga upstrzona plackami – konia, krowy? Po kilku zakrętach dostrzegam zwierzęta, które zabrudziły asfalt. Stado krów tarasuje drogę idąc powoli do góry. Jest ich kilkadziesiąt. Nie ma pasterza. Idę za nimi prowadząc rower. Podjeżdża auto turystów. Młoda dziewczyna wysiada i pogania krowy pokrzykując na nie – bezskutecznie. Myślę sobie, że skoro dziewczyna krzyczy na zwierzęta, to nie ma się co bać. Wchodzę między stado i mam lekkiego pietra. Krowy patrzą się na mnie i muczą. Gdy je mijam zatrzymują się. Idę z duszą na ramieniu i zauważam… wśród krów są też byki. Mogłem jednak cierpliwie czekać. Trudno, już za późno na powrót. Wyprzedzam kolejne krowy i byki. Za następnym zakrętem widzę auto stojące z naprzeciwka. To Polacy. Krowy obchodzą auto z obu stron, ale część z nich powoli schodzi na pastwisko. Pani z volvo wychyla się i woła uśmiechnięta „ale ma pan stresa, odważny pan jest”. Zabawne, doprawdy… Mijam ostatniego byka – wyraźnie jest mną zainteresowany. Wsiadam szybko na szosę. Tym razem wpinam się błyskawicznie i odjeżdżam. Droga delikatnie w górę. Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć, a przede mną na drogę wychodzi kilka koni. Przyspieszam, aby znów nie utknąć w środku stada i w ostatniej chwili wymijam je lewą stroną szosy. Trasa teraz jest zróżnicowana. Pojawiają się urwiska niczym nie odgrodzone od asfaltu. Czasem wyprzedza mnie auto. Na wąskiej drodze nie jest to przyjemne. Zjeżdżam jak najbliżej skalnej ściany po prawo. Gdy jest zatoczka wykorzystywana do mijanek, zjeżdżam i przepuszczam auta. Nie chcę jednak się zatrzymywać. Ruszanie pod takie wzniesienie kosztuje dużo energii i jest trudne. Na tym odcinku szosa niekiedy wypłaszcza się. Są też nieliczne miejsca, gdy prowadzi w dół. Z jednej strony to chwila wytchnienia, z drugiej szkoda, że traci się osiągniętą wysokość. Po godzinie z haczykiem dojeżdżam do Skywalk Biokovo. Szklanego tarasu z przepięknym widokiem na morze Adriatyckie i Riwierę Makarską. Schodzę z roweru. Przez chwilę się zastanawiam czy powinienem w kolarskich butach deptać szklany chodnik zawieszony nad urwiskiem, ale nie mogę sobie odmówić. Wypijam przy okazji izotonik, który wiozę w plecaku. Robię zdjęcia. Dwa gryzy banana i w drogę. Widzę jednego kolarza z Polski. Chyba spotkałem go kiedyś na zawodach. Na tarasie dużo rodaków, którzy dotarli tu autami. Gdy słyszę ich przechwałki i głośnie gadanie w stylu „Karina, tera mnie zdjęcie rób” postanawiam czym prędzej odjechać. Przy tarasie spotykam jedyną jak dotąd „szosę” i jadącą nią dziewczynę. Ruszamy niemal w tym samym czasie. Szybko jej uciekam. Ją także spotkam ponownie w drodze powrotnej, gdy będzie tuż przed szczytem wprowadzać swoją maszynę.
Jedzie się dobrze. Karłowate sosny dają nieco chłodu. Droga znów jest urozmaicona. Zakręt, góra, dół. Na horyzoncie pojawia się Św. Jure. Poznaję po antenach nadajników. Jest dużo wyżej, ale widok poprawił morale. Droga znów prowadzi ostro pod górę. Jestem na zboczu od strony wschodniej i słońce zaczęło doskwierać. Na szczęście nie trwa to zbyt długo. Za to robi się coraz stromiej. Prędkość spada do 8 km/h. Cisnę mocno. Serpentyna wije się stromo do góry. Zakręty po 180 st. Wyprzedza mnie i pozdrawia kolarz na szosie. Długo jeszcze widzę go przed sobą. Podjazd jest tak ostry, że miejscami i ja i on jedziemy trawersem. Stoję na rowerze i depczę pedały. Czuję, że między jednym naciśnięciem a drugim rower zatrzymuję się. No Jurku dałeś popalić. Nie wiem ile jeszcze do szczytu, ale licznik już zbliża się do 30 km. Nogi pieką. Prędkość miejscami spada do 6 km/h. Mimo to wyprzedzam (sic!) gościa na MTB. Droga wije się, a na asfalcie pojawiają się informacje, że do szczytu już tylko 700m. Jeszcze dwa zakręty i ostatnia prosta. Widzę czubek, nadajniki i kilkanaście aut. Dojeżdżam. Jestem szczęśliwy. Udało się.
Pogoda piękna, choć przejrzystość powietrza średnia. Rozglądam się na każdą ze stron. Jest super, choć klimat psuje industrialny charakter szczytu (ogrodzony teren z nadajnikami) i korki powodowane przez kierowców. Na górze kilku kolarzy. Większość na elektrykach. Znajduję zaciszne miejsce i upajam się sukcesem, izotonikiem i widokami. Wjazd zajął mi dwie i pół godziny. Nie był bardzo morderczy, ale jego długość i ostra końcówka sprawią, że zapamiętam tę trasę na długo.
Zjazd przyjemny, ale trzeba było mocno uważać. Popękany asfalt, kamienie i żwir zniechęcały do szybkiej jazdy. Teraz lepszym rozwiązaniem byłby grawel lub MTB. Po 30 km jazdy w dół ręce bolą od zaciskania klamek. Irytują też niektórzy kierowcy przeciskający się blisko mnie. Na szczęście było też wielu, którzy zatrzymywali się i zostawiali mi miejsce. Po godzinie jestem przy budce z biletami. Reguluję rachunek i jadę w kierunku zaparkowanego samochodu. Kończy się fantastyczna przygoda, a w głowie już myśl o kolejnych, kolarskich podjazdach do zrobienia – może Włochy? 😊
Popisał się
Więcej relacji
- Ultramaraton Mały Piękny Wschód 2023Ten start miał być największym wyzwaniem w dotychczasowej mojej amatorskiej nazwijmy to nieco na wyrost – karierze :). 270 kilometrów w formule solo było czymś, czego nigdy wcześniej nie poczułem, tym bardziej w konwencji zawodów. … Więcej
- Gravel po Łódzku 2023Ujechałem się, czyli Gravel po Łódzku 2023 Przegryzając żulika otrzymanego na starcie od organizatora Gravela po Łódzku, zastanawiałem się, czy trasa może mnie czymś zaskoczyć. W końcu jestem z Łodzi i nieskromnie powiem, że przejeździłem … Więcej
- Rajdy dla Frajdy GPA KleszczówPierwszy start w sezonie. Zdecydowałem się na najdłuższy dystans „podróżniczy”, czyli 170 kilometrów w wyścigowym tempie. Zawody chciałem potraktować jako przygotowanie przed „Małym Pięknym Wschodem”